„Momenty natury ściśle humanitarnej nakazują nam pójść jak najdalej”
Archiwa szwajcarskiej policji pozwalają odtworzyć przebieg akcji ratowania polskich Żydów

Setki stron dokumentów pokazują krok po kroku, jak szef polskiej placówki dyplomatycznej w Bernie próbował ocalić z Zagłady ortodoksyjne elity. Obok Raoula Wallenberga i Chiune Sugihary należał do wąskiej grupy osób, które bez względu na konsekwencje zaangażowały się w wyposażanie Żydów w uznawane za bezpieczne wizy i paszporty.
Peeselowiec Aleksander Ładoś był katolikiem, masonem i byłym ministrem rządu RP w Angers. Jak sam o sobie pisał, cierpiał na chłopomanię, która wynikała z fascynacji Stanisławem Wyspiańskim. Współpracownicy wspominali, że miał skłonność do gry w brydża na wysokie stawki. W młodości działał w konspiracji i nie ukrywał, że lubi ryzyko. W pracy cenił komfort i swobodę palenia papierosów w gabinecie. Jak wyliczył mu jego współpracownik Stanisław Nahlik, 15 godzin dziennie potrafił spędzić w pozycji leżącej.
Pracownik poselstwa RP w Bernie Juliusz Kühl, ortodoksyjny Żyd, to z kolei salonowy lew, którego kochała stołeczna śmietanka towarzyska, bo znał się na inwestowaniu pieniędzy. „Szczupły rudzielec w binoklach o złotej oprawie, zawsze tajemniczo uśmiechnięty. Zawsze wiedział i bezbłędnie radził, co i kiedy sprzedać czy kupić” – pisał Nahlik we wspomnieniach. Znali go wszyscy znaczący Żydzi w Szwajcarii. Jeden z toastów na jego hucznym weselu chwalił go właśnie za znajomości „von A bis Z, von Agudat bis Zion” (od A do Z, od Agudat do syjonistów).





