Bulgoczący muzyczny bigos
Quincy Jones do końca podkreślał, że sensem jego życia była muzyka – jego, jak mawiał, prawdziwa matka

W 1974 r. Quincy Jones przeżył własny pogrzeb. Zdiagnozowano wtedy u niego tętniaka mózgu, który pociągnął za sobą dwie poważne operacje głowy. Lekarze nie byli optymistami i zabezpieczali zgolone włosy Jonesa – by po śmierci mogły zostać przyklejone, żeby naturalnie wyglądał w otwartej trumnie. Przyjaciele artysty także szykowali się na najgorsze. Zorganizowali pożegnalny koncert w Shrine Auditorium w Los Angeles. Na imprezę zjechali się najwięksi, m.in. Cannonball Adderley, Sarah Vaughan, Minnie Riperton, Ray Charles, Marvin Gaye, Sidney Poitier i Richard Pryor. Dojechał też, o dziwo, sam Jones, z przytwierdzonymi do głowy metalowymi płytkami. Przygotowania do imprezy były tak zaawansowane, że szkoda było ją odwołać – Quincy mógł więc podziwiać, jak ku jego pamięci grają i śpiewają legendy czarnej muzyki. Mówił wtedy do siebie: „No, niezła ekipa”.
Tuż po premierze autobiografii Jonesa, zatytułowanej „Q”, Kelefa Sanneh napisał na łamach „The New Yorkera”, że każdy zna Quincy Jonesa, lecz nikt nie wie, czym on naprawdę się zajmuje. Sam Jones opisywał siebie tak: „producent, kompozytor, artysta, aranżer, dyrygent, instrumentalista, dyrektor wytwórni płytowej, właściciel stacji telewizyjnej, założyciel magazynu, przedsiębiorca multimedialny, działacz humanitarny i, co najważniejsze, ojciec”. Do tej wyliczanki należy dodać też: mistrz łączenia twórczych światów.


