Europa jako plansza, Niemcy jako widz
Niby zarówno niemiecka klasa polityczna, jak i tzw. liderzy opinii wiedzą, że Niemcy nie są prawdziwym global playerem. Ale co innego wiedzieć, co innego tę wiedzę przyswoić, a jeszcze co innego okiełznać ambicje. Wśród niemieckich ekspertów i dziennikarzy komentujących ostatnie wydarzenia na scenie międzynarodowej dominowała konsternacja wymieszana z autentycznym poczuciem krzywdy. Najpierw rozlała się fala goryczy po redukcji Niemiec do dekoracji reżyserowanego przez Donalda Trumpa wielkiego przedstawienia rozejmowego w sprawie Strefy Gazy. Nie pomogło, że inni przywódcy europejscy zostali potraktowani nie lepiej. W niemieckiej debacie pojawił się język zawstydzenia i bezsilności wobec faktu, że scenariusz i światła reflektorów na tej scenie należały jedynie do Waszyngtonu oraz regionalnych mediatorów. Nierzadka była konstatacja, że Europa skompromitowała się do cna, a Berlin przestał być potrzebnym ogniwem w tak ważnych negocjacjach. I to mimo „specjalnych stosunków” z Izraelem. Dla Niemiec, które przez lata lubiły o sobie myśleć co najmniej jak o idealnym mediatorze (w różnych konfliktach), a najchętniej jak o rozgrywającym, ta rola statysty – i to w filmie, w którym mają historyczne i moralne powody, by czuć się ważne – jest bolesnym dysonansem poznawczym.




