Dymisje to dopiero początek
Kompromitacja rektorek elitarnych uczelni, które nie poradziły sobie z antysemityzmem na kampusach, była dla republikanów momentem triumfu. W końcu mogli powiedzieć: takie są efekty opanowania uniwersytetów przez progresywnych ideologów

Czy nawoływanie do ludobójstwa Żydów powinno być karane? Ku powszechnemu zdumieniu odpowiedź na to moralnie jednoznaczne pytanie nastręczyło trudności liderkom najbardziej elitarnych i wpływowych ośrodków akademickich na świecie. – To zależy od kontekstu – mówiły zgodnie rektorki Uniwersytetu Harvarda, Uniwersytetu Pensylwanii i MIT, gdy w grudniu stawiły się w Kongresie na przesłuchaniu w związku z nasileniem antysemickich incydentów na kampusach. Jak na ironię ich słowa dobitnie pokazały, że same w odczytywaniu kontekstu nie są ekspertkami. Zamiast kategorycznie zadeklarować to, czego wszyscy od nich oczekiwali, brnęły w okrągłe, legalistyczne formułki, jakby odgrywały rolę świadków w procesie sądowym, a nie antybohaterek politycznego spektaklu, który wystawili republikanie. Ci ostatni odtrąbili sukces. Nawet na lewicy powstało wrażenie, że wierchuszka amerykańskiej akademii to pozujący na neutralnych arbitrów, asekuranccy biurokraci, którzy bardziej się troszczą o to, by nikogo za mocno nie obrazić, niż o zapewnienie, by studenckie protesty przeciwko polityce Izraela nie wyzwoliły fali nienawiści i przemocy.
Napięta wymiana zdań kosztowała dwie rektorki posady i zaogniła spór o granice wolności wypowiedzi. Republikanom, którzy w prestiżowych uczelniach od dawna widzą kuźnię szkodliwej, progresywnej ideologii rzekomo dominującej dziś w mediach i kulturze, a nawet podbijającej prawo i biznes, dała poręczny pretekst do ogłoszenia, że najwyższy czas przykręcić im śrubę.


