Bliski Wschód po hebrajsku
Gdy Waszyngton stara się budować pokój między Izraelem a sąsiadami, Tel Awiw podsyca kolejne konflikty, dążąc do przebudowania regionu na własną modłę

Nikt, kto uważnie śledzi politykę Donalda Trumpa wobec wojny w Ukrainie i jego przychylne gesty pod adresem Władimira Putina, nie będzie zaskoczony, że również w innych regionach świata amerykańska administracja stawia na mało oczywistych partnerów. Przywódca USA stał się gorliwym orędownikiem prezydenta Syrii Ahmeda asz-Szary, niegdyś powiązanego z Al-Kaidą dżihadysty. Dziś Trump mówi, że to „twardy facet”. – Lubię go. Dobrze się dogadujemy – przekonywał po listopadowej wizycie Asz-Szary w Białym Domu.
Delikatna sytuacja
Świat stanął na głowie? Niekoniecznie. O ile w przypadku wojny za naszą wschodnią granicą trudno znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie dla sprzyjania agresorowi, o tyle wspieranie nowych władz w Damaszku ma z perspektywy Białego Domu strategiczny sens. Za rządów obalonego w grudniu 2024 r. Baszszara al-Asada Syria była kluczowym sojusznikiem Rosji. Podczas wojny domowej Moskwa ulokowała tam dwie bazy wojskowe: morską w Tartus i lotniczą w Humajmim. Z czasem stały się one ważnymi węzłami logistycznymi dla rosyjskich operacji w Afryce. Asadowska Syria była też częścią wspieranej przez Iran osi oporu, blisko wschodniego sojuszu, do którego należą m.in. Hamas, Hezbollah i Huti. Dzięki niemu Teheran skutecznie rozszerzał swoje wpływy w regionie. Korzystanie z pomocy pośredników pozwalało mu w białych rękawiczkach prowadzić konflikty z przeciwnikami.

