Duch pułkownika Wendy
Gdy jasne się stało, że wybuchu II wojny światowej nie da się uniknąć, w Polsce któryś już rok rządziła, zachowując zewnętrzne formy demokracji, ale tak naprawdę coraz bardziej po dyktatorsku, sanacja. I miała doskonałe samopoczucie. Jeszcze parę lat przed wojną jeden z jej koryfeuszy, pułkownik Bogusław Miedziński, dywagował, że on i jego koledzy skazani są na rządzenie do śmierci, bo przecież „nie ma komu oddać władzy”.
Groza nadciągającej wojny jeszcze tę satysfakcję zintensyfikowała. Bo niemieckie zagrożenie w połączeniu ze zdecydowanym stanowiskiem polskiego rządu i przyjętym z entuzjazmem przez większość Polaków słynnym przemówieniem ministra Becka (o tym, że ważniejszą wartością od pokoju jest honor) wywołało doraźny efekt skupiania się społeczeństwa wokół władz. Umiarkowana opozycja zaczęła wysyłać sygnały, że może wobec groźby najazdu warto byłoby stworzyć coś w rodzaju rządu koalicyjnego. Zwłaszcza, że powinno odpowiadać też rządzącym, bo w odbiorze społecznym nie byliby już jedynymi odpowiedzialnymi za wszystko, co stać się może. Bliski współpracownik marszałka Rydza, pułkownik Zygmunt Wenda, odpowiedział wtedy byłemu marszałkowi Sejmu, ludowcowi Maciejowi Ratajowi (jednemu z najrozsądniejszych polityków doby międzywojennej, szukającemu kompromisu dla dobra państwa – dziś zapewne krytycy nazywaliby go „symetrystą”): „my zwycięstwem nie będziemy się z nikim dzielić!”

