Ofensywa towarzysza Xi
Jeśli Putin może siłą brać Ukrainę, a Trump nie wyklucza tego wobec Grenlandii, to dlaczego Chiny miałyby się krępować w sprawie Tajwanu?

Świat z wolna przyzwyczaja się do renesansu otwartej przemocy militarnej jako „kontynuacji polityki innymi środkami”. Gdy u progu XIX wieku tak pisał o niej pruski generał Carl von Clausewitz, nikogo to specjalnie nie dziwiło. Potem jednak, pod wpływem masakr dwóch wojen światowych i w obliczu pojawienia się broni masowej zagłady, ludzkość zaczęła modyfikować swoje podejście. Owszem, dopuszczano interwencje militarne w celu ukarania państwowych lub pozapaństwowych bandytów naruszających porządek (i interesy ekonomiczne kogoś ważnego) gdzieś w egzotycznych zakątkach tzw. globalnego Południa. Akceptowano także wojny pomiędzy krajami Trzeciego Świata. Ale otwarty konflikt zbrojny państw pierwszej ligi? Rzesza ekspertów i polityków, na chłodno i racjonalnie analizując potencjalne zyski i straty, jeszcze całkiem niedawno niemal jednogłośnie mówiła: „Nie, to bez sensu, to się nikomu nie opłaci”.
Rzecz jednak w tym, że ani polityka, ani wojna nie mieszczą się w tabelkach Excela. Do równań trzeba dodać emocje indywidualne (liderów) i zbiorowe (całych narodów), niekompetencję decydentów lub ich złą wolę, błędne raporty wywiadów prowokujące do przekroczenia granicy blefu i jeszcze parę czynników skrajnie trudnych do przewidzenia lub zmierzenia. Rezultat: uciekanie się do wojny, także w relacjach pomiędzy państwami wysoko rozwiniętymi, znowu może być uznawane za politycznie opłacalne. Od ponad trzech lat testuje to Władimir Putin w Ukrainie, z wynikiem wciąż mocno niejednoznacznym. W każdej chwili kolejny, pełnoskalowy test może nastąpić na Bliskim Wschodzie, z udziałe

