Wolność na papierze
Zasada, że każdy może swobodnie głosić własne poglądy, podbiła świat Zachodu dzięki prasie

„Firmy z branży mediów społecznościowych rezygnują z roli strażników chroniących nas przed teoriami spiskowymi” – pisał 25 sierpnia 2023 r. „The Washington Post”. Dziennik podkreślił, że zmiana ta „będzie miała głęboki wpływ na wybory prezydenckie w 2024 r.”. Najpierw właściciel Twittera Elon Musk wyrzucił do kosza zasady dotyczące usuwania i oznaczania dezinformacji na platformie. Facebook i YouTube przestały z kolei blokować posty powielające kłamstwa Donalda Trumpa o oszustwach wyborczych. Wielu republikanów dostrzega w tych posunięciach wielki triumf wolności słowa. Media sprzyjające Partii Demokratycznej ostrzegają natomiast, że szerzące się bez ograniczeń teorie spiskowe i treści propagandowe zatruwają ludziom umysły i niszczą amerykańską demokrację.
W ostatnich latach konsensus uznający wolność słowa za fundament demokratycznego państwa pękł. Jego korzenie sięgają XVIII w., gdy kluczowym źródłem informacji i opinii był papier.
Na początku była książka
„Nożyk cenzora był nożykiem ogrodnika podcinającego rośliny, aby mogły się lepiej rozwijać. Z takiego punktu widzenia książka ujawnia swój blask dopiero w świetle cenzury” – tak opisuje XVII-wieczne realia Andrzej Dróżdż w opracowaniu „John Milton a wolność słowa”. Kontrolowanie tego, co ukazuje się drukiem, było wtedy czymś naturalnym i powszechnym. Zajmowali się tym zarówno świeccy władcy, jak i kościoły na czele z Kościołem katolickim. Jeśli autor i drukarz zdecydowali się wydać coś nieprawomyślnego bez aprobaty rządzących, ryzykowali własne głowy.


