Kij owinięty w bawełnę
O przyszłości Bliskiego Wschodu, a nawet globalnym układzie sił, może zdecydować to, która ze stron wygra walkę o serca i umysły opinii publicznej na świecie
Wojna Izraela z Hamasem toczy się na kilku frontach jednocześnie. Kto wie, czy najważniejszym nie jest ten informacyjny. Na razie profesjonalna wyobraźnia podpowiada wielu analitykom coraz czarniejsze scenariusze. Włącznie z konstatacją, że dawno nie byliśmy tak blisko wybuchu czegoś na kształt III wojny światowej. Takiego niszczycielskiego potencjału nie ma ani konflikt w Ukrainie, ani hipotetyczny militarny incydent na Morzu Południowochińskim. Z prostego powodu: tam najważniejsze role odgrywają jednak decydenci (owszem, posługujący się jako narzędziem emocjami, ale mający w ręku instrumenty ich kontrolowania). Ich długofalowe interesy przynajmniej na razie są lepiej zabezpieczone w warunkach utrzymywania konfliktu poniżej progu otwartej wojny z udziałem mocarstw. Na Bliskim Wschodzie jest inaczej: aktorzy są znacznie mniej racjonalni i przewidywalni, splot interesów mniej oczywisty, a broni pod ręką aż nadto. Nietrudno więc wyobrazić sobie efekt domina, gdy kolejne państwa angażują się w zupełnie niechcianą na początku wojnę.
Krwawy pat
Jeszcze parę dni temu można było optymistycznie zakładać, że prezydent USA Joe Biden odwiedzi Bliski Wschód, po bratersku porozmawia z głównymi przywódcami regionu, komu trzeba, pogrozi ograniczeniem współpracy albo i lapsem, komu trzeba, sypnie dolarami – i awantura pomału rozejdzie się po kościach. I mogło się tak stać, gdyby w proces stabilizowania sytuacji zaangażowali się arabscy liderzy ościennych państw zainteresowani kontynuacją budowania mostów pomiędzy nimi a Izraelem. W takim scenariuszu niezbędne było też skuteczne powstrzymywanie Iranu przed bezpośrednią interwencją wojskową – co nie wydawało się szczególnie trudne, gdyż teherańscy ajatollahowie najwyraźniej sami byli nieco zaskoczeni skalą ataku Hamasu na Gazę i nieskorzy do nadstawiania karku.


