Artykuł
Pożytki ze śpiewających maszyn
Emil Berliner ze swoim wynalazkiem, który opatentował w 1887 r.
Na muzyce można zbić fortunę. Ale do kogo będzie należeć, zdecydują teraz technologie
Na przemysł muzyczny padł blady strach. Stało się jasne, że odpowiednio nauczona sztuczna inteligencja (AI) potrafi napisać tekst piosenki, dodać do niego melodię oraz wykonać tak skomponowany utwór dowolnym głosem. Tak postąpił Ghostwriter977, który w połowie kwietnia opublikował w sieci utwór „Heart On My Sleeve”. Używając AI, wygenerował głosy rapera Drake’a i piosenkarza The Weeknd, sama piosenka też była najprawdopodobniej dziełem sieci neuronowej.
Zanim koncerny muzyczne dostrzegły zagrożenie i zmusiły platformy internetowe do zakazu jej udostępniania, „Heart On My Sleeve” odtworzono 625 tys. razy na Spotify oraz 275 tys. na YouTubie. A zmusiły, bo nie ma wykładni prawnej dotyczączej tego, do kogo należy dochód, jaki wygenerował ów ruch w internecie (o zabezpieczeniu prawa artystów do brzmienia ich głosu nie wspominając).
Od czasów wynalezienia gramofonu i radia świat muzyki nie musiał mierzyć się z tak wielką rewolucją. Choć ta obecna zmieni wszystko dużo szybciej i na skalę trudną do wyobrażenia.
Muzyczny ład
„Zanim Edison i Berliner wymyślili mówiące maszyny, świat przemysłu muzycznego miał święty spokój. W całości opierał się na znanym od dawna modelu biznesowym, w którym zyski pochodziły ze sprzedaży drukowanych partytur” – pisze w monografii „Wszystkie prawa zastrzeżone. Historia sporów o autorskie prawa majątkowe, 1469–1928” Konrad Gliściński. Biznes był bardzo dochodowy, bo śpiewacy i muzycy, chcąc wykonać popularny utwór, musieli nabyć profesjonalną partyturę. Zaś prawo do niej – po nabyciu od twórcy – dzierżył właściciel drukarni. Kompozytorzy zawdzięczali więc swoje dochody koncepcji prawa do własności intelektualnej.