Zrywy bez sojuszników
Powstanie Warszawskie dopełniło losy polskich insurekcji, które wzniecano z naiwną wiarą we wsparcie mocarstw


„Nie chciałem tracić cennego życia (lotników – red.) na tak beznadziejną misję, która prawdopodobnie nie mogła w żaden sposób wpłynąć na wynik wojny” – tłumaczył marszałek Królewskich Sił Powietrznych John Slessor. Jonathan Dimbleby w książce „Ostatnia runda 1944. Jak Stalin wygrał wojnę” przytacza jego argumenty za tym, by zakończyć loty z zaopatrzeniem dla warszawskich powstańców.
Jeden z najważniejszych dowódców RAF uważał, że naloty powinny koncentrować się na liniach komunikacyjnych oraz punktach niemieckiego oporu. Tymczasem z rozkazu Winstona Churchilla musiał nakazać załogom ponad 300 bombowców, żeby zrzucały nad Warszawą zasobniki z bronią i amunicją. Które w większości i tak trafiały w ręce Niemców. Gdyby jeszcze maszyny, po pokonaniu niemal 1,4 tys. km, mogły lądować za linią frontu, na którymś z radzieckich lotnisk polowych. Wówczas załogi mogłyby uzupełnić paliwo i odpocząć. Ale Stalin odmówił zgody. Zmęczeni lotnicy, lecąc już na oparach, wracali przez niemal tysiąc kilometrów nad terytorium wroga.
„Powstańców już nie ma”
Slessor starał się więc uciąć, jego zdaniem, bezsensowne misje. Najpierw ograniczył udział w nich do ochotników, następnie mnożył zakazy i spychał loty z pomocą dla Warszawy na lotnictwo amerykańskie. Gdy z wypraw nie wrócił 41. bombowiec, dopiął swego i loty zawieszono, pomimo protestów polskich władz przebywających na emigracji. „Premier Stanisław Mikołajczyk i członkowie rządu słali niemal codziennie listy do Winstona Churchilla i Franklina Delano Roosevelta z prośbą o pomoc wojskową i materialną dla Warszawy oraz wpływanie na Józefa Stalina” – opisuje Beata Szubtarska w opracowaniu „Na pomoc walczącej Warszawie. Zabiegi dyplomatyczne władz RP na obczyźnie w 1944 r.”.

