Warstwy obywatelstwa
Amerykanie wiedzą, że zwycięstwo ma najlepszy smak po serii porażek. I nie wstydzą się o owych porażkach opowiadać

Parada okrętów amerykańskiej Trzeciej Floty w San Francisco. Błękitne niebo, ostre, jesienne słońce, w tle majestatyczny most Golden Gate.
Osiem jednostek, począwszy od pokaźnych rozmiarów desantowca, skończywszy na malutkiej łajbie straży wybrzeża. Spiker zapowiadający kolejne okręty: jaka nazwa, kto jest kapitanem, jaki stan załogi, od kiedy w służbie, dotychczasowy szlak bojowy etc. Na honorowej trybunie dowódca Trzeciej Floty, w galowym uniformie, dostojnie doglądający swoich owieczek, w otoczeniu wysokich rangą oficerów, zarówno w służbie, jak i emerytowanych. Za każdym razem, gdy konferansjer zapowiadał okręt, wszyscy, łącznie ze mną, karnie podnosili się z foteli, oddając należne honory. Duma i pompa. Jednak to nie admirałowie byli bohaterami tej uroczystości. Uczestniczące w paradzie jednostki także nie.
Bohaterami było kilku młodych marynarzy, którzy również pojawili się na trybunie. W eleganckich, choć już nie tak wystrzałowych mundurach. Dwudziestolatkowie o gładkich policzkach i niewinnych oczach, skromni, wycofani i nieco zaambarasowani tym, iż siedzą obok wilków morskich, spośród których wielu zapewne pamiętało Wietnam, Grenadę, Panamę, Irak, Afganistan, może jeszcze kilka innych, mniej czy bardziej chwalebnych amerykańskich operacji wojskowych. W pewnym momencie spiker zaczął wywoływać nazwiska tych żółtodziobów, w większości dość odległe w brzmieniu od nazwisk ojców założycieli, bo nie było wśród nich ani jednego Jeffersona, Hamiltona czy Adamsa, raczej mat Sánchez i bosman García.

