Agenci na szczytach
Nie ma to jak agent uplasowany na samym szczycie władzy innego państwa, a przynajmniej z dostępem do ucha jego liderów. Rosjanie to wiedzą jak mało kto i konsekwentne inwestycje wciąż przynoszą im plon

27 listopada 1945 r., gdy Stany Zjednoczone i Związek Radziecki wciąż jeszcze uchodziły za mocarstwa sojusznicze, które wspólnym wysiłkiem uwolniły świat od nazizmu, na biurka prezydenta USA, prokuratora generalnego i sekretarza stanu trafił alarmujący raport. Miał 71 stron, nosił tytuł „Sowieckie szpiegostwo w Stanach Zjednoczonych”, a podpisał go szef FBI J. Edgar Hoover. Niestety, prezydent Harry Truman nie doceniał wagi wywiadu i kontrwywiadu, a samego Hoovera uważał za swojego politycznego wroga, więc dokument został przez ówczesną administrację całkowicie zignorowany. A szkoda, bo infiltracja zachodnich instytucji przez radzieckie służby była już bardzo zaawansowana.
Dowód? Główne tezy tego supertajnego raportu Moskwa poznała kilka dni wcześniej. Hoover konsultował się bowiem m.in. z Williamem Stephensonem, szefem waszyngtońskiej rezydentury brytyjskiego wywiadu i musiał po drodze ujawnić mu sporo posiadanych aktywów i podejrzeń. Te dane trafiły do londyńskiej centrali MI-6, a stamtąd niezwłocznie – dzięki sławetnemu kretowi Kimowi Philby’emu – prosto do ZSRR.
Uczciwy agent Hiss
Jak ustalono znacznie później, Philby niejednokrotnie wykorzystywał swoją pozycję, aby likwidować w zarodku niebezpieczeństwa grożące jemu samemu oraz jego siatce. Wyrzucał do kosza niewygodne informacje, a nawet doprowadzał do fizycznej eliminacji ludzi, którzy mogli go zdekonspirować. W przypadku raportu FBI zapewne analogicznie zachował się jeden z jego bohaterów – Alger Hiss, wysoki urzędnik Departamentu Stanu, szef „biura ds. specjalnych spraw politycznych”.

