Wojenne narracje. O potrzebie wielogłosu
W opowieściach o wojnie trzeba wyjść poza Warszawę, obozy koncentracyjne, getta i szczęk broni. Zdrowa debata o przeszłości wymaga nieustannego szukania nowych perspektyw

O Aleksandrze Ziółkowskim wiadomo niewiele. Jedyne, co pewne, to że był Polakiem ze Starogardu Gdańskiego, siłą wcielonym podczas wojny do Wehrmachtu. Według niesprawdzonych przekazów został spadochroniarzem i dosłużył się stopnia sierżanta. Być może walczył w Afryce przeciwko Brytyjczykom, niemal na pewno na froncie wschodnim z Sowietami. W pierwszej połowie 1943 r. dostał przepustkę. Nie wiadomo, na jak długo i jaki był cel jego podróży. Wiemy, że pociąg, którym jechał, zatrzymał się w Warszawie. Ziółkowski wysiadł z niego – i został w stolicy.
Wiosną tego samego roku trafił do polskiego podziemia, do Armii Krajowej. Jak do tego doszło? Może spotkał kogoś znajomego, kto zaświadczył przed odpowiednimi osobami, że można mu zaufać? A może to wywiad AK sprawdził jego relację? Wiemy, że trafił do jednego z oddziałów dywersyjnych i przyjął pseudonim „Ali”. Ze swoim wyszkoleniem bojowym i znajomością niemieckiego stanowił znakomity nabytek dla konspiracyjnej armii.
Wziął udział w kilku akcjach, w tym w przeprowadzonej 1 lutego 1944 r. likwidacji dr. Albrechta Eitnera, znakomicie wykształconego prawnika, poligloty, który przebywając w Warszawie od 1940 r., zbudował sobie wizerunek „dobrego Niemca”. Pomagał Polakom np. w przejściu trudności prawnych przy nabywaniu mieszkań. Lokale te często należały wcześniej do Żydów przesiedlonych do getta, Eitner zaś zarządzał mieniem bezpańskim i pożydowskim. Dla podziemia bardziej istotne było jednak to, że pod przykrywką „agenta nieruchomości” pracował dla Abwehry, niemieckiego kontrwywiadu. Przydzielenie Ziółkowskiego do tak ważnego zadania było dowodem zaufania, którym obdarzało go dowództwo.

