Tusk, nasz polski Orbán
Podczas awantury wokół ważności wyborów prezydenckich w Polsce po obu stronach politycznej barykady można było usłyszeć hasło „Bukareszt w Warszawie”, nawiązujące do unieważnienia pierwszej tury głosowania w Rumunii. Dla jednych slogan ten wyrażał przekonanie, że Karol Nawrocki zwyciężył za sprawą fałszerstw; dla drugich oznaczał ryzyko ingerencji w decyzję podjętą przy urnach przez obywateli.
Osoby śledzące polskie życie publiczne z pewnością pamiętają, że przed ponad dekadą popularność zdobyło inne motto: „Budapeszt w Warszawie”. Przed wyborami prezydenckimi w 2015 r. obóz prawicowy upatrywał nadziei na powrót do rządzenia w historii Viktora Orbána, który w 2010 r. wygrał wybory parlamentarne po ośmiu latach w opozycji. Fidesz nie tylko odzyskał władzę, lecz zdobył większość konstytucyjną, dzięki której mógł przemeblować państwo zgodnie z zamysłem swojego lidera.
Trwające od 15 lat rządy Orbána gruntownie przeobraziły kraj. Do tego stopnia, że niektórym trudno dziś sobie wyobrazić, by Fidesz mógł przegrać wybory. Węgry stały się „republiką patrymonialną”, w której premier rozdziela polityczne frukta (łącznie z europejskimi dotacjami) i w ten sposób kontroluje niemal całe życie publiczne.

