Wyrwać człowieka na wolność
Z propagandą człowiek czuje się częścią grupy, podnosi się z inercji. Nawet jeśli to wszystko bujda na resorach, wielkie kłamstwo

Dorastałem w późnym PRL-u, gdy aparat propagandy dogorywał wraz z reżimem tracącym spójność, siłę i pewność siebie. Nie było już śladu ani po efektownym – a i efektywnym – szczuciu na Żydów z 1968 r., ani po idyllicznym sockonsumpcjonizmie czasów towarzysza Gierka, ani nawet po wezwaniach do „narodowej jedności” po wprowadzeniu stanu wojennego. W słowa, które docierały do publiczności z ówczesnych mediów, nie wierzyli zarówno nadawcy, jak i odbiorcy tych komunikatów. Ciekawie było obserwować, jak rozpada się język, którego ówczesna władza używała do opisu rzeczywistości, jak jest powszechnie demaskowany, ośmieszany i porzucany. Pamiętam swój podręcznik do historii w siódmej i ósmej klasie podstawówki – były to lata, w przybliżeniu, 1987–1988 – osobliwą hybrydę, typową dla epok przejściowych, płynnie łączącą przebrzmiałe stalinowskie lizusostwo z pęczniejącą retoryką polskiego nacjonalizmu (nic dziwnego, że jej autor, Andrzej Leszek Szcześniak, płynnie przemieścił się po paru latach na pozycję eksperta Radia Maryja). Pamiętam coup de grâce, jaki zadała zdychającego żargonowi PRL-owskiej propagandy Pomarańczowa Alternatywa z jej hasłem: „Pomóż milicji – pobij się sam!”.

