Dobrać się do Martwej Krowy
Jeszcze tydzień temu eksperci się spodziewali, że partia ekscentrycznego prezydenta Argentyny Javiera Mileiego dostanie ostre baty w wyborach do parlamentu. Stało się inaczej, być może dzięki USA

Przed laty Javier Milei był frontmanem zespołu wykonującego piosenki The Rolling Stones. Gdy w ubiegłym roku wybiegł na scenę w Buenos Aires w trakcie występu zespołu urozmaicającego jego wiec wyborczy, jego głos przypominał bardziej tembr Lemmy’ego z Motörhead lub któregoś z innych wokalistów związanych z ostrym metalem niż Micka Jaggera. Podobnie w warstwie lirycznej: „Jestem królem świata! Jestem królem świata i was zniszczę!” – wykrzykiwał.
Fraza ta wraz ze swymi licznymi wersjami bywa kojarzona z rolą Leonarda DiCaprio wyruszającego na Titanicu na transatlantycki rejs w hollywoodzkim blockbusterze. Na pewno jednak jest nieodłącznym elementem wystąpień Mileiego. – Jestem królem zaginionego świata – zaintonował w ostatni poniedziałek. Potem było już poważniej. – Dzisiaj przekroczyliśmy punkt krytyczny: zaczęła się budowa wielkiej Argentyny! – ogłosił prezydent Argentyny.
Ten triumfalizm można uznać za uzasadniony. Prezydencka partia La Libertad Avanza (Wolność Nadchodzi) – uznawana za niezbyt liczące się zaplecze charyzmatycznego anarcho-kapitalisty (tak nazywają go nieprzychylni mu publicyści) czy libertarianina (jak skłonni są go nazywać ci bardziej pozytywnie nastawieni) – zdobyła głosy niemal 41 proc. wyborców. To daje jej parlamentarną reprezentację, której niewiele brakuje do większości – zaledwie trzy miejsca. Główna partia opozycji, Fuerza Patria, musi się tym razem zadowolić 31,7 proc.; i

