Premier pod nadzorem
Biały Dom obawia się, że Binjamin Netanjahu jedynie szuka pretekstu, by złamać wynegocjowane przy udziale Donalda Trumpa porozumienia z Hamasem

– Zamawialiście nianię? To dostaniecie Bibi-sittera – żartował Binjamin Netanjahu w spocie wyborczym z 2015 r. Polityk, powszechnie znany jako Bibi, zwrócił się w nim do młodych rodziców szykujących się na randkę, nawiązując do gry słów z angielskim „baby-sitter” (opiekunka do dzieci). Chciał w ten sposób przekonać Izraelczyków, że tylko on jest w stanie zapewnić dobrobyt obywatelom kraju. – W tych wyborach zdecydujecie, kto zaopiekuje się waszymi dziećmi – podkreślał.
Dziesięć lat później nagranie to znów krąży po internecie — nie w uznaniu zasług Bibiego, lecz jako ironiczny komentarz do jego obecnej sytuacji. Premier, którego wielu obarcza winą za dopuszczenie do ataku Hamasu 7 października 2023 r., nie jest dziś uważany za lidera zdolnego zagwarantować bezpieczeństwo państwu żydowskiemu. Jest raczej uznawany za polityka, którego trzeba powstrzymywać przed wyrządzeniem dalszych szkód. Po zawarciu kruchego rozejmu w Strefie Gazy to amerykańscy urzędnicy muszą „opiekować się Bibim”. Jak ujawniły przecieki do mediów, w Waszyngtonie żartobliwie określają ten proces mianem „Bibi-sittingu” – czuwania nad tym, by Netanjahu przestrzegał zasad zawieszenia broni.

