W cieniu innych
Jimmy Carter miał być Johnem Doem, zwykłym i przeciętnym Amerykaninem, który rozumie zwykłych i przeciętnych Amerykanów
Uroczystości pogrzebowe Jimmy'ego Cartera. Atlanta, 5 stycznia 2025 r.
Czterdzieści osiem lat temu w Stanach Zjednoczonych nastąpiła historyczna zmiana. Po Richardzie Nixonie, współczesnej wersji szekspirowskiego Ryszarda III, oraz próbującym łączyć naród pełnym uroku, choć fajtłapowatym Geraldzie Fordzie wybory wygrał demokrata Jimmy Carter.
Jeszcze przed 15 laty producent orzeszków ziemnych, człowiek niezwiązany z polityką, z ustami pełnymi prostych frazesów. Do tego, przekonywano, pierwszy od wojny secesyjnej prawdziwy południowiec w Białym Domu (co było naciągane, gdyż po wygranej Północy w Białym Domu zasiadło trzech południowców, ale to Carter spędził całe życie na tzw. Głębokim Południu). Jimmy, nie James Earl, miał pomóc odzyskać pokiereszowanej przez wojnę w Wietnamie oraz aferę Watergate Ameryce wiarę w siebie.
A czekali na to wszyscy. Przyjaciele i wrogowie Cartera, także ci, którzy z niego szydzili. Nowy prezydent miał być Johnem Doem, zwykłym i przeciętnym Amerykaninem, który rozumie zwykłych i przeciętnych Amerykanów. Po kilku latach te marzenia zgasły, a o Carterze zapomniano. I dziś już mało kto wie, że w 1977 r. był supergwiazdą.