Potrzebujemy migrantów. Ale na własnych warunkach
Podbijanie bębenka niechęci do „obcych” może szybko zakończyć nasz cud gospodarczy. Powinniśmy jednak prowadzić politykę imigracyjną, która realizuje nasze interesy
To, co zdarzyło się w Polsce, w takim tempie i z taką intensywnością nie zdarzyło się chyba nigdzie na świecie. Po ponad 200 latach wysyłania ludzi w świat zmieniliśmy się w kraj imigracji. A zabrało to nam ledwie dekadę. Co więcej, z kraju jednorodnego etnicznie stajemy się krajem goszczącym przybyszów z całego świata. Nic zatem dziwnego, że dopiero uczymy się, jak z tym żyć, wywołuje to lęki, na których grają politycy.
Warto jednak pamiętać, że nasze doświadczenia imigracyjne ostatnich lat są pozytywne. Mamy przybyszy z bliskich nam kulturowo krajów, aktywnych zawodowo, uzupełniających luki na naszym rynku pracy. Dobrze wykształconych, integrujących się w naszym społeczeństwie, bez problemów kryminalnych. Zanim wsiądziemy z szablą na koń, by zamykać granice na cztery spusty i wyrzucać cudzoziemców, zastanówmy się, jakie mogą być tego konsekwencje. Co się stanie, gdy w ZUS nie pojawi się co miesiąc 6 proc. składek na emerytury i renty? Albo gdy z rynku pracy zniknie ok. 10 proc. pracujących? Kto uzupełni braki w produkcji, rolnictwie, gastronomii czy hotelarstwie?
Rozpalonym głowom antyimigranckim zalecana jest chłodna analiza naszych interesów i głęboki oddech. Z drugiej strony, powinniśmy prowadzić podmiotową, wręcz brutalną politykę. Multi-kulti zbankrutowało, nikt nie ma prawa narzucać nam, kogo mamy do siebie przyjmować, ani nadużywać przepisów, by przerzucać do nas cudzoziemców (jak obecnie robią to Niemcy).
Polska nie jest „ubogą panną na wydaniu”, ale bezpiecznym i dość już zamożnym krajem, dlatego nie powinniśmy mieć problemu z chętnymi. Ale to my mamy decydować, kogo i na jakich warunkach przyjmować.