Prawica śpi i boi się obudzić
Na przełomie XIX i XX w. Francją wstrząsnęła sprawa Dreyfusa – oficera pochodzenia żydowskiego, niesłusznie uznanego za niemieckiego szpiega, zdegradowanego i skazanego na katorgę. Długo trwało, zanim wyszły na jaw dowody jego niewinności, jeszcze dłużej, zanim państwo francuskie zwolniło go i zrehabilitowało. I zanim uznało prawdę – dowody, które posłużyły skazaniu kapitana, były świadomie sfałszowane przez oficerów kontrwywiadu.
Politycznie najważniejszym skutkiem afery była trwała moralna delegitymizacja francuskiej prawicy. Nie dlatego, że początkowo uwierzyła w narrację o zdradzie Dreyfusa – wtedy dała temu wiarę niemal cała Francja. Dlatego że z zacięciem, niemal do końca broniła tej tezy mimo wychodzących na jaw kolejnych przeczących jej faktów.
Prawicowcy bronili wyroku coraz bardziej desperacko, przekonani, że jego podważenie oznaczałoby kompromitację armii – w ich mniemaniu ostatniego ośrodka patriotyzmu i konserwatyzmu, jedynej nadziei na narodowe i kulturowe odrodzenie. Po części zaś ze strachu przed znalezieniem się w jednym szeregu ze swoimi najzaciętszymi wrogami ideowymi. Ta logika w pewnym momencie doprowadziła niektórych poza granicę, jaką jest zaprzeczanie rzeczywistości. I dalej – do świadomej akceptacji faktu, że oto dla wyższych racji politycznych człowiek, o którym już wiemy, że jest niewinny, ma dalej gnić w lochu.


