Jesteśmy 20. gospodarką świata. A kulturą?
„Kultura to słaba waluta wobec potęgi militarnej. Konstatacja aktualna do dziś” – pisze Katarzyna Janowska w tekście poświęconym „Termopilom polskim” w reżyserii Jana Klaty. Uwaga publicystki „Newsweeka” odnosi się do Stanisława Augusta Poniatowskiego – tego, który „dał Polakom Łazienki Królewskie, Teatr Narodowy, sprowadził włoskich malarzy”, ale zarazem był ostatnim królem Polski. Dlaczego kultura jest słabą walutą? Czy to nie właśnie dzięki niej, a nie za sprawą niemal zawsze kończących się sromotną klęską zbrojnych powstań udało się przechować w trakcie rozbiorów dziedzictwo polskiej tożsamości?
Nie chodzi tu o pisanie peanów na cześć Mickiewicza i Sienkiewicza, którym słów krytyki nie szczędził Gombrowicz, celnie wypunktowując ich przewinienia jako twórców wpędzającego w samozadowolenie, kompleks ofiary i bierność mitu wiecznie cierpiącego, choć nigdy nieskalanego winą Polaka. Nie chodzi o zaprzeczanie faktom i stawianie szkodliwych alternatyw: pieniądze albo na czołgi, albo na „obiady w szkołach” – jak dekadę temu proponował ówczesny prezydent Słupska. Nie chodzi też o popadanie w samozachwyt i przenoszenie Hollywood do Polski, co przez lata swojego urzędowania zapowiadał wicepremier Gliński.
Czy jednak dołączenie Polski do elitarnego grona 20 największych gospodarek na świecie nie zobowiązuje do przyjrzenia się również temu, jak tak potężne (bez ironii) państwo dba o to, co odróżnia je od innych? Co, jeśli nie kultura, stanowi o tym, że Polska jest Polską? Zdaje się, że bardzo dobrze rozumieli to poprzedni rządzący, choć w ich mniemaniu sztuka, literatura, film albo teatr miały być narzędziami do promowania politycznej wizji. To droga prowadząca na manowce, niepraktykowana zresztą w kręgu kultury zachodniej. Obecnie rządzący nie przywiązują wielkiej wagi do kultury. Nie jest tajemnicą, że premier Donald Tusk nie interesuje się tym tematem, a w trakcie towarzyszących rekonstrukcji rządu politycznych przepychanek bez zawahania poświęcił cenioną w środowisku minister Wróblewską i oddał jej stanowisko domagającej się kolejnego resortu Polsce 2050.
Czy dołączenie Polski do grona 20 największych gospodarek na świecie nie zobowiązuje do przyjrzenia się również temu, jak tak potężne (bez ironii) państwo dba o to, co odróżnia je od innych?
Nie jest też tajemnicą, że kultura od lat jest niedofinansowana. Nie zmieni się to nawet dzięki 562 mln zł, które w 2026 r. zostaną rozdysponowane w ramach programów MKiDN (o 40 mln więcej niż w 2025 r.). Dla porównania: resort sportu – dział równie ważny co kultura – będzie miał na analogiczne programy 830 mln zł (w tym roku dysponował aż 1,66 mld zł). Z opublikowanego we wrześniu raportu GUS wynika, że w 2024 r. łączne wydatki publiczne na kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego w Polsce wyniosły ok. 21,43 mld zł, co stanowiło 0,59 proc. PKB. Z kolei dane Eurostatu z 2023 r. świadczą o tym, że liczone łącznie polskie wydatki na kulturę, rekreację i religię wyniosły 1,3 proc. naszego PKB, co uplasowało nas nieco poniżej średniej wynoszącej 1,5 proc., choć już znacznie poniżej Islandii (3 proc. PKB), Węgier (2,6 proc. PKB), Chorwacji (2 proc. PKB) i Estonii (2 proc. PKB). Oczywiste jest, że choć w ujęciu procentowym Polskę i Francję dzieli raptem 0,2 proc. (na korzyść Francji), to w praktyce różnica wynosi miliardy euro.
Chodzi o mądre korzystanie ze swoich zasobów. Tymczasem polska szkoła wzornictwa i designu, polska szkoła filmowa i wreszcie polscy artyści naprawdę nie ustępują niczym ich zachodnim odpowiednikom. A jednak nie słychać o nich na świecie tak głośno jak o Włochach, Francuzach czy Szwajcarach.
Nie pieniądze są tu jednak najważniejsze. Chodzi o towarzyszące rządzącym, choć niewypowiadane na głos przekonanie, że kultura jest słabą walutą. Tymczasem to po prostu nieprawda. Wystarczy przywołać Koreę Południową, która od lat konsekwentnie buduje swoją pozycję nie tylko jako państwo nowoczesne technologicznie, lecz także zdolne do zaoferowania wiele całemu światu. K-pop, K-dramy, filmy i seriale na czele z oscarowym „Parasite” albo eksportowym hitem „Squid Game” – to właśnie z tego, a nie z budowy tankowców większość z nas kojarzy Koreę. W tym kraju zysk wypracowany przez ciężki przemysł jest reinwestowany w… gospodarkę, bo kultura stanowi jej znaczącą część, przynosząc Koreańczykom co roku kilkanaście miliardów dolarów. O „efekcie Bilbao” (dysponującego muzeum przyciągającym do miasta 10 mln turystów rocznie) albo o wynikającym ze szczególnej pozycji Hollywood amerykańskim wpływie na myślenie nas wszystkich nie trzeba już chyba wspominać.
Kultura to softpower. Wydaje się, że niemal każdy kraj rozumie znaczenie tego hasła z podręcznika do politycznego marketingu i z niego korzysta. Rozumieją Brytyjczycy, którzy podejmują łasego na pochwały Donalda Trumpa w złotych komnatach zamku w Windsorze. Rozumieją Włosi, których kuchnia, styl życia i moda (Armani, Versace, Prada) rozlewają się po świecie. U nas jak na oklepane hasło przystało, to (w najlepszym razie) tylko dyżurny frazes, po który sięga się, gdy po raz tysięczny powiedziało się już o „zielonej wyspie” albo „wstawaniu z kolan”.
Minister sportu i turystyki Jakub Rutnicki ogłosił niedawno, że Polska będzie ubiegała się o organizację igrzysk olimpijskich w 2040 r. (dwa lata wcześniej podobne życzenie wyraził prezydent Duda). Obaj przekonywali, że to świetna okazja do wypromowania Polski na świecie jako nowoczesnego i wartego odwiedzenia państwa. Do ministra dołączył prezydent Warszawy, deklarując, że stolica zasługuje na wydarzenie o światowym formacie. Trudno z tym polemizować (choć zapewne koszty tego typu imprezy będą niebagatelne). Kiedy do tego samego celu zacznie wykorzystywać się wydarzenia kulturalne? Włosi mają weneckie Biennale, Francuzi nagrody filmowe w Cannes, Niemcy Berlinale i największe na świecie Targi Książki we Frankfurcie. Długo można by wymieniać. My mamy odbywający się raz na pięć lat Międzynarodowy Konkurs Chopinowski. Czy ktokolwiek myśli o nim jako o okazji do pokazania Polski na świecie? Rozkopane ulice, przy których stoi Filharmonia Narodowa, albo remontowany właśnie w tym czasie pomnik Chopina w Łazienkach Królewskich każą w to powątpiewać.
W 1969 r. nowo wybrany francuski prezydent Georges Pompidou zdecydował o budowie wielkiego centrum sztuki współczesnej (połączonego m.in. z biblioteką), które miało skutecznie konkurować ze słynnym nowojorskim MoMA i przywrócić Paryżowi miano światowej stolicy sztuki. Mimo krytyki pomysł zrealizowano, a dziś trudno wyobrazić sobie Paryż bez Centre Pompidou. Czy kiedykolwiek ambicją polskiego rządu będzie powołanie do istnienia równie ważnej, a zarazem wolnej od politycznych nacisków instytucji – polskiego „cudu w Bilbao”? ©Ⓟ
Adam Pantak
Fot. Wojtek Górski



