Kajzer i Melos
O polityce zagranicznej Donalda Trumpa jej krytycy mówią, że jest chaotyczna, niekonsekwentna, nakierowana na wewnętrzny użytek, niepoważna. On sam i jego drużyna, oczywiście, nie zgodziliby się z tymi zarzutami (tryb warunkowy, bo, żeby się nie zgodzić, musieliby najpierw dowiedzieć się, że takie opinie są formułowane, a w to, iżby się dowiedzieli, wątpię, wiedząc, jak dalece ta ekipa jest zapatrzona w siebie). Z kolei krytycy odrzuciliby cokolwiek, co powiedzieliby trumpiści. Na tym polega przecież współczesna polityka: nigdy nie przyznawać racji drugiej stronie. Ale jedna rzecz zapewne wywołałaby podobną ocenę zarówno Trumpa, jego ekipy i wyznawców, jak też jego krytyków i wrogów. I jedni, i drudzy są bowiem przekonani, że Trump jest – również w dziedzinie polityki zagranicznej – zjawiskiem na wskroś oryginalnym. Że tworzy całkowicie nową epokę. Tyle że trumpiści są tym zachwyceni, a ich przeciwnicy – przerażeni. Tymczasem jedni i drudzy mylą się. Polityka zagraniczna bliźniacza do Trumpowskiej – czy przynajmniej podobna do jej zasadniczych elementów – bywała już w historii realizowana. I przynosiła z reguły efekty katastrofalne dla swoich twórców.

