Liberalne elity są nadal głupie
Heglowski Zeitgeist podpowiada, że w zachodnim świecie wiatr historii wyraźnie wieje dziś w prawą stronę. Społeczeństwa stają się coraz bardziej plemienne i indywidualistyczne, co przekłada się na sprzeciw wobec elitaryzmu i merytokracji (w tym dominacji dyskursu eksperckiego i naukowego) oraz kontestowanie liberalnych instytucji. W efekcie mamy powrót kultury siły i akceptację przemocy w przestrzeni publicznej.
Jestem przeciwnikiem esencjonalizowania płci, ale zachodzący obecnie proces można w pewnym sensie określić mianem „maskulinizacji” polityki. Era wrażliwości, inkluzywności, równości i dialogu odchodzi do lamusa. Znany amerykański dziennikarz i korespondent wojenny Robert D. Kaplan opublikował w 2001 r. książkę, która w Polsce ukazała się pod tytułem „Polityka wojowników. Dlaczego przywództwo potrzebuje pogańskich wartości”. Nie wspominam o niej dlatego, że była arcydziełem. Chodzi o to, że Kaplan trafnie przewidział zwrot społeczno-polityczny, który zdeterminował myślenie o polityce w XXI w. Książkę otwierają dwa cytaty – jeden z Sun Tzu, drugi z Machiavellego. Nie są to myśliciele kojarzeni z dyskursem liberalnym opartym na wartościach takich jak prawa człowieka i demokracja. Jeśli mielibyśmy szukać cechy, która ich łączy, to byłby nią szacunek dla nagiej siły. Obaj pochwalają zachowania, które odrzuca szeroko rozumiana kultura judeochrześcijańska: podstęp, zdradę czy kłamstwo. Kaplan twierdził, że także współcześnie polityka potrzebuje pogańskich wartości. Blisko ćwierć wieku temu mogło to bulwersować. Konserwatywnym czytelnikom pewnie zjeży się włos na głowie, ale liberalna demokracja, mimo swojego przywiązania do świeckości, zakorzeniona jest w cywilizacji chrześcijańskiej i jej trosce o ochronę praw słabszych. Nowa polityka, której najbardziej wyrazistą emanację stanowi Donald Trump, jest nie tyle postchrześcijańska, ile raczej przedchrześcijańska. Gdy okazało się, że demokracja liberalna nie potrafi poskromić kapitalizmu, lecz wręcz utorowała korporacjom drogę do władzy, wielu wyborców, zwłaszcza uważających się za przegranych globalnego systemu gospodarczego, zaczęło z nadzieją patrzeć na pogańską alternatywę. W (złudnej) nadziei, że skoro dotychczasowe instytucje ich nie ochroniły, to zadbają o siebie sami za pomocą siły. W takim świecie nie ma wiele miejsca dla polityków nawołujących do dialogu i współpracy pokroju Szymona Hołowni. Jego fatalny wynik w pierwszej turze wyborów prezydenckich można odczytywać właśnie jako znak „ducha dziejów”. Nawet Adrian Zandberg zrezygnował (przynajmniej na czas kampanii) z pozy polityka – eksperta, wchodząc w rolę „potężnego Duńczyka”, wikinga walczącego ze skorumpowanymi elitami partyjnymi. Nie trzeba być wielkim prorokiem, aby dostrzec, kto bardziej odpowiada społecznej potrzebie przywództwa, któremu bliższy jest pogański kult siły – Rafał Trzaskowski czy Karol Nawrocki. Globalny Zeitgeist nie opisuje jednak w pełni polskiego wyborcy. Kiedy myślę o emocjach, które najbardziej rozpalają nasze społeczeństwo, to widzę dwie grupy spotykające się z wrogością, a nawet nienawiścią. Pierwszą z nich są Ukraińcy, drugą – kojarzone z III RP liberalne elity, których ucieleśnieniem jest „Gazeta Wyborcza”. Choć pozycja tej ostatniej jest dziś nieporównywalnie słabsza niż jeszcze kilkanaście lat temu, to wciąż potrafi ona wzbudzać wiele negatywnych skojarzeń, co bezwzględnie monetyzuje w swoim kanale Krzysztof Stanowski. Wrogość wobec tych konkretnych grup można moim zdaniem wyjaśnić za pomocą dwóch opowieści. Metaforą, która trafnie opisuje polskie społeczeństwo, jest biblijna przypowieść o synu marnotrawnym. Dla przypomnienia – występuje w niej trzech bohaterów: miłosierny ojciec, marnotrawny syn i starszy brat. Kluczowa dla naszej opowieści jest ta trzecia postać, którą można interpretować na dwa sposoby. Zdaniem jednych starszy brat miał pełne prawo poczuć się pokrzywdzony i wygarnąć ojcu rażącą niesprawiedliwość. Zdaniem innych mężczyzna okazywał ojcu posłuszeństwo tylko dlatego, że oczekiwał przyszłej nagrody – w rzeczywistości niespecjalnie go szanował i cieszył się ze zniknięcia młodszego brata. Wydaje mi się, że wśród Polaków dominuje pierwsza interpretacja – zresztą zachęcali nas do niej politycy z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Choć jesteśmy dobrzy dla innych, to oni tego nie doceniają, a wręcz odpłacają się nam niewdzięcznością. Ponosimy ofiarę i bezustannie oczekujemy, aż ktoś uzna nasze zasługi. To się jednak nie dzieje. Dlatego musimy „wstać z kolan”, mówić „jak jest”, głośno domagać się sprawiedliwości i potwierdzenia naszej wyjątkowej roli. Trwałość mitu „Mesjasza narodów” wynika właśnie z tego, że idealnie wpisuje się on w tę społeczną wrażliwość. Poczuciem niedocenienia można wyjaśnić sceptycyzm wobec przybyszy z Ukrainy – w odruchu serca otwarliśmy im nasze domy, a oni teraz nie tylko żerują na naszych portfelach (co według wskaźników ekonomicznych nie jest prawdą), lecz jeszcze upokarzają nasze państwo, np. umieszczając polskiego premiera w innym wagonie niż zachodnich liderów czy odmawiając nam punktów w konkursie Eurowizji.



