Polaryzacja wcale nie jest zła
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich wielu komentatorów obwieściło koniec polaryzacji, ale wciąż ma się ona świetnie. Teoretycznie umowny PO-PiS zdobył najmniejszy odsetek głosów od lat – łącznie ledwie ok. 60 proc. Niemal 40 proc. wyborców zagłosowało na innych kandydatów, symbolicznie wypisując się z zażartej walki Kaczyńskiego z Tuskiem. Równocześnie jednak głosy pozostałych kandydatów można było w większości z góry dopisać do każdego z dwóch wielkich obozów. Wyborcy Mentzena i Brauna w zdecydowanej większości (po ok. 90 proc.) poparli Karola Nawrockiego. Ci, którzy w I turze głosowali na kandydatów partii koalicyjnych, w zdecydowanej większości (również po ok. 90 proc.) zagłosowali na Rafała Trzaskowskiego. Nawet elektorat Adriana Zandberga, najbardziej kręcącego nosem na obu kandydatów, w 84 proc. wybrał Trzaskowskiego, czego również można było się spodziewać. Jedynie zwolennicy PSL niekoniecznie zagłosowali na prezydenta stolicy, chociaż namawiał ich do tego Władysław Kosiniak-Kamysz.
Podział jest więc wciąż bardzo silny. Polacy podzieleni są na tradycjonalistów i lewicujących liberałów lub – jak kto woli – lokalistów i globalistów. W obu obozach pojawiły się jednak środowiska aspirujące do samodzielności. Konfederacja nie zamierza dać się pożreć partii Kaczyńskiego, a szeroko rozumiana lewica nie chce się stać przystawką Koalicji Obywatelskiej. Poza tym motywacje wyborców są różne. Nie wszyscy głosujący na Nawrockiego czują się tradycjonalistami – dla wielu był to głos protestu przeciw rządowi Tuska. Część wyborców Trzaskowskiego głosowała zaś bardziej przeciw Nawrockiemu. Być może w przyszłości te dzisiejsze pęknięcia staną się przyczynkiem do prawdziwej depolaryzacji. To jednak wciąż pieśń przyszłości.

