Żrą jedni drugich
Stosunek Zachodu do rosyjskiej opozycji demokratycznej (w tym emigracji) nosi wszelkie znamiona obsesyjnej miłości. Miłości, której obiekt nie spełnił pokładanych w nim nadziei, co spowodowało wejście zakochanego w fazę rozczarowania i przeistoczenie miłości w obsesyjną niechęć. Takie stany emocjonalne mają to do siebie, że z trudem poddają się racjonalnej analizie.
Miłość do rosyjskiej opozycji pojawiła się na Zachodzie wtedy, kiedy zaczęła się kończyć jego fascynacja „młodym technokratycznym prezydentem” Władimirem Władimirowiczem Putinem, który miał rzekomo dokończyć rozpoczęte przez Borysa Jelcyna dzieło westernizacji Rosji. Szybko stało się oczywiste, że Putin nie spełnia tych oczekiwań. Zamiast liberalizacji gospodarki (i powiązania jej z międzynarodowymi korporacjami) przyszły kolejne fale kleptokracji. Orientujących się na Zachód oligarchów dotknęły represje. Wkrótce podobny los groził już nie tylko tym, którzy bawili się w opozycję, lecz wszystkim właścicielom atrakcyjnych kąsków życia ekonomicznego, którzy nie byli wystarczająco potulni. Przejmowano media, a tym nieprzejętym zawężano możliwości działania.
Zachodowi przestawało się to podobać (powoli, bo Kreml ciągle dawał mu nadzieje na zyski – vide Nord Stream). Przeniósł więc swoje poparcie na liberalną opozycję, która w większości była z nim kulturowo kompatybilna, gotowa „cywilizować” Rosję w duchu progresywizmu. Doskonale odpowiadała więc na ideologiczne zapotrzebowanie ówczesnego zachodniego establishmentu.

