Od wojen zimnych do gorących
Donald Trump obiecał światu gaszenie pożarów, a wznieca kolejne. Na razie są to raczej wojny handlowe i konflikty dyplomatyczne, ale niebezpieczną granicę bardzo łatwo przekroczyć
Trump postanowił unieważnić starą zasadę strategiczną, że wrogów najlepiej bić po kolei. Po pierwsze, zaczął od uderzania w partnerów, po drugie – w różnych równocześnie. Co prawda dotychczas posługuje się metodami szantażu ekonomicznego i politycznego, ale po drodze, odnosząc się do ewentualnej eskalacji sporu o Grenlandię, „nie wykluczył” też użycia siły militarnej. Potem jego współpracownicy starali się te słowa łagodzić i rozmywać przekaz, ale komunikat poszedł w świat. I nawet jeśli politycy i eksperci ostatecznie mogą przyjąć, że to tylko lapsus, to w świadomości wielu wyborców w różnych zakątkach globu pozostanie zadra, która w krytycznym momencie może spowodować oddanie głosu raczej na partie anty- niż proamerykańskie.
Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych zapewne to lekceważy, ale to błąd. Żadne mocarstwo nigdy nie jest tak potężne, by nie potrzebowało sojuszników. A sojusze to nie tylko doraźny rachunek strat i zysków. To także zaufanie, często budowane latami. Gdy go zabraknie, zamiast partnerów ma się klientów. A klient, wiadomo, ostatecznie kupi tam, gdzie dadzą mu niższą cenę i lepszy serwis. Albo gdzie mają lepszą promocję i ładniejsze hostessy.
Góra rodzi mysz
Na początek prezydent Trump postanowił sprawdzić swoją siłę względem Ameryki Łacińskiej – i to akurat było logiczne. To tradycyjny obszar wpływów USA (i w mentalności wielu wyborców coś na kształt rosyjskiej „bliskiej zagranicy”), źródło poważnych wyzwań (narkotyki, migracja), kontynent ważny surowcowo (od ropy po metale ziem rzadkich) i wreszcie, co bodaj szczególnie istotne z punktu widzenia każdej ekipy w Waszyngtonie, pole wzmożonego zainteresowania Chin, więc „nie można odpuścić”.