Grupa berlińska, czyli nazwa jako polityka
Friedrich Merz na portalu X ochrzcił właśnie nowy format wsparcia dla Ukrainy mianem Berlin Group, grupy berlińskiej. Brzmi jak gotowa instytucja, ale na razie jest przede wszystkim projekcją kanclerza: sprytną, medialną i co tu kryć, skuteczną w narzucaniu ram debaty. Jest w niej oczywiście więcej myślenia życzeniowego niż faktów, ale na wyobraźnię działa znakomicie.
W polityce takie „chrzty” są po coś. Sformułowanie szybko zdobyło zainteresowanie dziennikarzy, a nawet analityków, bo ma zadanie zasugerować wiele; że powstaje trwały format, nie kolejna improwizowana koalicja chętnych; że centrum koordynacji jest w Berlinie, a nie na abstrakcyjnym „Zachodzie”; i że Niemcy nie zamierzają tylko firmować europejskich uzgodnień, lecz je organizować. Ten zabieg idealnie pasuje do szerszej narracji Merza: o Berlinie jako politycznym hubie, miejscu, gdzie mają się spinać europejskie decyzje i rozmowy z Waszyngtonem w sprawie Ukrainy i warunków przyszłego procesu pokojowego. W tej opowieści nazwa jest narzędziem polityki: jest zarazem obietnicą i zaklęciem. Dając pozór formatu, ma zadziałać na publiczność, dziennikarzy i elity, zanim zdąży się wypełnić realną treścią.





