Ród patchworkowy
Czytaliśmy, czytywaliśmy i dawniej autorów z taką czułością piszących o wielojęzycznych małych ojczyznach. „Otworzyła drzwiczki mahoniowego kredensu. Brzęk kryształowych szybek. Za szkłem, wśród kieliszków z kobaltowego szkła i małych dzbanków z napisem «Pfeffer», «Salz», «Zucker», bielił się owal wazy na zupę z pokrywką w kształcie chińskiej pagody, smużkami błękitu wymalowano też morze i małą dżonkę z brązowym żaglem”. Tak, to akurat tużpowojenny Gdańsk w „Hanemannie” Stefana Chwina (1995), lecz nie inaczej przecież wyglądało miasto nad Motławą w opowiadaniach Pawła Huellego, podobnie jak Breitenhende (Szeroki Bór) w prozie Włodzimierza Kowalewskiego, Szczecin u Artura Liskowackiego czy Dolny Śląsk w „Domu dziennym, domu nocnym” Olgi Tokarczuk (1998). Nazwano to wówczas „prozą korzenną”, i choć chodziło w tym kalamburze o wiążące z lokalną ziemią korzenie, do dziś książki te pachną na półkach.





